Gdyby tak poprosić przypadkowego człowieka o wymienienie kobiety, mającej znaczny wkład we współczesną naukę, każdy bez zawahania podałby nazwisko Marii Skłodowskiej – Curie. Bardzo słusznie zresztą. Maria Skłodowska – Curie to w końcu postać naprawdę niezwykła. Jej eksperymenty nad promieniowaniem – prowadzone wraz mężem Pierrem Curie i Henrim Becquerelem, doprowadziły do rewolucji radowej – stały się zalążkiem badań nad pierwiastkami promieniotwórczymi, których to właściwości znalazły swe zastosowanie w energetyce, medycynie i wojskowości. Istotność jej odkrycia była tak wielka, że Maria, wraz z mężem i Henrim Becquerelem otrzymała nagrodę Nobla z dziedziny fizyki. Mimo iż komitet noblowski był niechętny przyznania nagrody kobiecie, nagrodził ją wraz z mężem aż dwukrotnie. Drugą nagrodę, tym razem z chemii, otrzymała w roku 1912 (Becquerel nie dożył nominacji).

Tak więc, wskazanie Marii Skłodowskiej – Curie jest jak najbardziej poprawne. Jej wkład w naukę stanowił niezwykle ważny czynnik determinujący przyszłe losy ludzkości. Problem polega jednak na tym, że spośród znanych kobiet-naukowców jest ona bodaj jedyną, znaną w szerokim gronie odbiorców. Bo co by odpowiedział ktoś, gdyby poproszono go o wskazanie dowolnej innej kobiety – naukowca?  Zapewne miałby z tym nie lada problem – a nawet gdyby to zrobił, nie byłaby to postać szeroko znana. Dlaczego więc tak jest? Czy to przez wzgląd na mniejsze osiągnięcia kobiet w świecie nauki, czy przez społeczne i kulturowe zniechęcenie do ich doceniania? Odpowiedzi na to pytanie może być wiele – na zjawisko składa się wiele czynników. Można o nich rozprawiać naprawdę długo i wyciągać różne, z całą pewnością ciekawe wnioski. Tyle że nie o te rozważania chodzi w tym artykule. Zapomnijmy więc, przynajmniej na chwilę, o filozoficznych dywagacjach, historycznych przyczynach obecnej pozycji kobiet w świecie nauki i danych w tabelkach Excela. Zamiast tego, pozostańmy na ziemi, przy ludziach – i zagłębmy się w historię kobiety, której odkrycie naukowe może stać się jednym ze sposobów, na poznanie obcych cywilizacji. Posłuchajmy o Jocelyn Burnell.
Jocelyn Bell Burnell urodziła się w 1943 roku w Belfaście – czterdzieści lat po tym, jak Maria Skłodowska – Curie otrzymała Nagrodę Nobla z dziedziny fizyki. Jej pierwszy kontakt z astronomią był istnym dziełem przypadku. Ojciec Burnell – z zawodu architekt – zaproszony został do odwiedzenia projektowanego przez siebie budynku – położonego w Irlandii Północnej Planetarium w Armagh. Wtedy to, prawdopodobnie, Burnell nie wiedziała jeszcze, że wyprawa do monstrualnego gmachu stanie się początkiem niezwykłej podróży do gwiazd.
Pierwsze przebłyski o karierze astrofizyka, Jocelyn Burnell zawdzięczała książkom, znajdującym się w kolekcji jej wcześniej wspominanego ojca. Potem, w szkole średniej zainspirowana została przez swojego emerytowanego nauczyciela fizyki. Jak sama stwierdziła – to właśnie on pokazał jej jak świat fizyki jest prosty, jak niewiele mechanizmów należy zapamiętać, by zacząć pojmować otaczającą nas rzeczywistość.

Fascynacja fizyką przerodziła się w pasję. Burnell rozpoczęła studiowanie fizyki na Uniwersytecie w Glasgow. Była jedyną kobietą na kierunku. Spotykała się przez to z trudnościami w kontaktach z innymi studentami. Wspomina, że wejście kobiety do sali wykładowej wiązało się z gwizdami męskiej części studentów, uderzaniem o ławki i wydawaniem innych, nieodpowiednich, odgłosów.

Burnell nie poddała się jednak presji społecznej i studia ukończyła w 1965. W tym samym roku rozpoczęła studia doktoranckie na Uniwersytecie w Cambridge. Tam trafiła pod skrzydła Anthony’ego Hewisha, radioastronoma i pracownika naukowego Uniwersytetu w Cambridge. Zajmowała się badaniem wykresów z radioteleskopów, odbierających sygnały radiowe z kosmosu – nasłuchujących sygnałów kosmicznego życia gwiazd. Analizowała ciągnące się w setkach metrów linie wykresów – poszukiwała śladów aktywności jednych z najbardziej niesamowitych bytów we wszechświecie – kwazarów. Nie spodziewała się jednak, że pośród kart znajdzie ślady czegoś znacznie bardziej niesamowitego.

Każdy zna pojęcie czarnej dziury. Upraszczając pojęcie do granic absurdu, jest to obiekt o tak ogromnej masie, że wszystko co zbliży się do niego w odpowiedniej odległości, zostanie zassane i zmiażdżone. Procesowi temu nie umyka nawet światło. Czarne dziury powstają po wybuchach gwiazd, zwanych supernowymi. Jeśli jednak proces nie przejdzie w pełni pomyślnie, w miejscu supernowej może powstać bardzo mały obiekt o niesamowitej gęstości. Jest to tak zwana gwiazda neutronowa (w której wnętrzu nie istnieją już atomy, tylko swobodne protony, elektrony i neutrony, z definitywną przewagą tych ostatnich). Gęstość tej cząstkowej papki jest tak ogromna, że jedna łyżeczka materii gwiazdy neutronowej ważyć może miliardy ton. Specjalnym, charakterystycznym typem gwiazd neutronowych są pulsary. To właśnie ich regularne rozbłyski promieniowania elektromagnetycznego zaobserwowała Burnell. Mimo iż istnienie pulsarów przewidziano matematycznie już wcześniej, to dopiero odkrycie młodej pani astronom ugruntowało ich istnienie w naszym wszechświecie.

Są to obiekty niezwykle masywne i zabójcze w swej naturze – promieniowanie magnetyczne pulsara dosłownie eksterminuje wszelakie organizmy żywe, jakie znajdą się w jego pobliżu. Niemniej, pulsary okazały się bardzo pożyteczne dla ludzkości, a to za sprawą niezwykle dokładnych odstępów między kolejnymi emisjami promieniowania.

Sonda kosmiczna Voyager I, która całkiem niedawno przekroczyła granicę szoku krańcowego i wkroczyła w czarną czeluść przestrzeni międzygwiazdowej, ma przyczepioną do swego boku złotą płytkę. Jej adresatem jest każda obca cywilizacja, która być może kiedyś Voyagera odnajdzie, gdy będzie snuł się po wszechświecie, jako mechaniczny ambasador ludzkości. Może wydarzy się to za kilkanaście tysięcy lat, być może nie zdarzy się to nigdy – ale jeśli się uda, to na złotej płytce obca cywilizacja odkryje drogę do naszej planety. Jest ona zapisana w sposób najbardziej uniwersalny. Na rysunku, umieszczonym w lewej dolnej części płytki, znajduje się dokładne położenie Układu Słonecznego, względem 14 różnych pulsarów. Będą one punktami orientacyjnymi, na jakie cywilizacja ta będzie się kierować, poszukując naszej planety.

Odkrycie tych specyficznych gwiazd neutronowych było zjawiskiem przełomowym, a takie właśnie zasługują na najwyższe wyróżnienie. Z tego też powodu, w 1974 roku Komitet Noblowski postanowił przyznać nagrodę Nobla z fizyki za odkrycie pulsarów. Nagrodzeni zostali Martin Rye i promotor Burnell – Anthony Hewish. Sama Jocelyn wyróżnienia nie otrzymała.

Komitet Noblowski już nieraz podejmował decyzje kontrowersyjne. Wartym wspomnienia jest nagrodzony w 1949 roku zabieg lobotomii – który w rzeczywistości był niemoralną zbrodnią medyczną na pacjencie, pozornie tylko „leczącą” dolegliwości takie jak schizofrenia i inne choroby psychiczne.

Odkrywca kosmicznego obiektu nie został za to nagrodzony – a zamiast niego, wyróżniono kierownika badań. Na  pewno można dopatrywać się czynników łagodzących – ostatecznie, odpowiedzialność za badania spoczywała na Hewishu, ale to jednak Burell była drugim, tuż po nim, nazwiskiem wymienianym na listach prac naukowych. Taka decyzja skutkować może narzeczem niewygodnych pytań: czy Jocelyn Burnell nie otrzymała nagrody dlatego, że była kobietą, co w latach 70. stanowić mogło wciąż niemałą przeszkodę do uzyskania należnych honorów? Czy po 70 latach od nadania (niechętnie) nagrody Nobla Marii Skłodowskiej -Curie, kobiety w świecie nauki wciąż pozostawały dyskryminowane?

Opinie, jak zwykle, mogą być podzielone, a udzielanie jednoznacznych odpowiedzi nie jest celem tego artykułu. To co powinno być ważne i podkreślone, to osiągnięcia naukowe  Burnell, które powinny dać jej należne miejsce na kartach historii. Jest to jedna z setek kobiet o pracy których definitywnie warto pamiętać, a jakie nie znalazły należnego uznania. Mówiąc o ogóle dyskryminacji kobiet, lubimy rozpływać się pośród zagregowanych danych statystycznych i ogromnej ilości wyliczeń – nieraz zapominając właściwie, o co w gruncie walczymy –  a walczymy o pojedynczych ludzi, takich jak Jocelyn Burnell – o pamięć o nich, na jaką sobie zasłużyli.

Michał Korona

Leave a Reply